Tym razem postanowiłam sobie obejrzeć Golden Gate Bridge z góry. Nie za bardzo przejmowałam się tym, że od kilku dni jadąc wybrzeżem Pacyfiku w kierunku San Francisco, widziałam tylko puchatą mgłę, która zawłaszczyła sobie prawo na wszystko – ocean, skały, ścieżki i szlaki. Miasta i miasteczka. I tak, Golden Gate Bridge również.
Ale to była piękna mgła. Czasami nawet pozwalała obserwującym dostrzec zarysy mostu. Ale tylko na chwilę, by zaraz potem zasłonić dokładnie wszystko. Bawiła się z nami: w pojawiam się i znikam… Nie byłaby sobą, gdyby nie fałszowała kolorów… Ale cóż, spektakl, który odgrywała, był niesamowity. I tak miałam swoje właśne 3M – Mgłę, Most i Miasto…
Bardzo lubię mgłę. Zwłaszcza taką kłębistą i puchatą. Mgła łagodzi ostrości wszelkiego rodzaju.
A tutaj wcześniejszy wpis o tym wspaniałym przecież moście (też z mgłą, ale mniejszą ;)): Mgła, Golden Gate Bridge i kolibry
Piękne ujęcia, trochę tajemnicze!
Fuscilko, dziękuję :)
O.