Wracając do miejsc

Są miejsca na ziemi, do których się wraca. Są i takie, o których chciałoby się zapomnieć. Są w końcu i takie, w których przyszło nam żyć. Przez chwilę lub do śmierci. A czasem również i po, jeśli wierzyć lokalnym opowieściom o duszach mieszkańców, którzy nie mogąc pogodzić się z zakończeniem ziemskiej wędrówki i nie uznając komunikatu „Game over”, wracają w innej już postaci do ważnych dla nich miejsc. Do których z nich wrócę ja?
Do mojego rodzinnego Miasteczka, z którego wyjechałam dość dawno i którego obraz przechowuję z nostalgią i pietyzmem w szufladce mózgowej z etykietką „WAŻNE” i po każdej wizycie muszę od nowa czyścić ten schowek ze współczesnych naleciałości miasta bylejakiego, bez planu i bez atmosfery?

A może do dawnego Miasta Stołecznego, które trwa sobie nieco sennie, rozmyślając o starych czasach? Co, że zaśniedziałe? Nie do końca…

Albo do Metropolii nad rzeką Ruhr? Albo… albo…

Męka wyboru.

Ale właśnie przyszło mi na myśl jeszcze jedno miejsce i gdybym miała wskazać trzy elementy, na których jako najbardziej typowych i podstawowych zasadza się mój własny obraz tego miasta, byłyby to bez wątpienia: strumyczki płynące przez nie – w języku autochtonów określane mianem Bächle, ogromna gotycka katedra – Münster i jedno ze wzgórz Schwarzwaldu – Schlossberg.
To od nich zaczynałam swoją znajomość z tym miejscem. Tak jak litery w elementarzu, tak te trzy elementy, pozwalały mi na stopniowe tworzenie struktur o wyższym stopniu trudności. Bez nich jednak nic nie byłoby możliwe.
Wydeptując więc bruk ulic w poszukiwaniu mądrości, przechodziłam przez kolejne etapy wtajemniczenia w Miasto. Poznając coraz to bardziej skomplikowane wyznaczniki tego miejsca, zawsze potrzebne było mi odwołanie się do elementów podstawowych.
Chociaż… Alternatywną metodą wniknięcia w miasto może być sekwencyjność pamięci korzeni.

Codziennie obserwowałam życie tej miejscowości, jednocześnie sama brałam udział w tej zwykłej-niezwykłej powszedniości-niepowszedniości. Wędrując po Mieście, zacieśniałam z nim powoli więzy. Poznawałam jego mieszkańców, towarzyszy jego żywota… I być może przebywając tu, skłonna bym była uwierzyć Leibnizowi, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, gdyby nie towarzyszące mi dziwne uczucie braku.
Było słoneczne popołudnie, miasto odbywało swoją poobiednią drzemkę, ruch na ulicach zmalał. Siedziałam na murze w podcieniach Kościoła Św. Marcina na Rathausplatz, kawiarniane stoliki pod parasolami były chwilowo puste. Na straży upływu czasu stała tylko sygnaturka na Ratuszu, która co kwadrans obwieszczała miastu, że teraźniejszość odchodzi do przeszłości. Nieopodal mnie przystanął piękny labrador. Upał dokuczał mu chyba bardziej niż mnie. Zwierzę przytuliło się jak najmocniej do zimnego muru, ułożyło się spokojnie na kamieniach. Łeb złożyło na łapach. Może, choć na chwilę, uśnie i zapomni o gorącu. I psy i ludzie zostali owładnięci przez skwar, nic ich nie było w stanie zmusić do jakiegokolwiek wysiłku. Popatrzyłam na labradora, zdawał się drzemać. Na nic nie zwracał uwagi, nawet wtedy, kiedy ćwierkające wróble, niezniechęcone przez pogodę, przed jego mordką urządziły sobie plac defilad. Uśmiechnęłam się, ciekawa jestem, jak zareagowałby, gdyby nagle pojawił się tu …kot. I w tym samym momencie uprzytomniłam sobie moje dziwne uczucie braku. Żadnych kotów na ulicach! Ani jednego do tej pory nie spotkałam, a mieszkałam tu już dość długo. Zaledwie przy Konviktstrasse trafiłam na kamienicę Pod Czarnym Kotem. Niestety, żadnego miauczącego sierściucha w pobliżu nie było.
Jakiś czas później, w kolejne słoneczne popołudnie, zmęczona wędrówką i wrażeniami, przysiadłam na murku. Byłam sama, Miasto znowu umilało sobie drzemką czekanie na nieco chłodniejszy wieczór. Znajdowałam się na Wyspie, bo taką nazwę nosiła ta uliczka. Jej brzegi z jednej strony wyznaczały kamienice, obrośnięte zielonością, która płożąc się po ścianie domów, zapewne zarazem głaskała je. Myślę, że poddawały się one tym pieszczotom bez sprzeciwu.
Przeciwległą granicę stanowiły – dość szerokie w tym miejscu – strumyki.
Ta niedługa uliczka była naprawdę wysepką na Starym Mieście. Posiadała specyficzny mikroklimat, który sprawiał, że nawet podczas największego upału tu można było znaleźć oazę chłodu.
Zastanawiałam się, jaka była kolejność: czy najpierw nadano nazwę uliczce i to wymogło od niej przystosowanie się, czy może odwrotnie – to charakterystyczne miejsce domagało się takiego właśnie imienia.
Przyglądałam się kamienicom. Część z nich spała, przynajmniej takie wrażenie można było odnieść, widząc zamknięte oczy okiennic. Niektóre tkwiły w półśnie, tocząc wewnętrzną walkę: wrócić do rzeczywistości czy odpoczywać śniąc nieskończenie…
Tylko jedna niezmiennie stała na straży rzeczywistości, szeroko otwartym oczami obserwowała Wysepkę, wymalowane rudością powieki podkreślały jej jasną karnację. Z tym tłem zadziornie konwersował chabrowy kolor zazdrostek.
Spojrzałam prosto w jej chabrowe oczy i …
Przed sobą zobaczyłam atłasową głęboką czerń zamkniętą w kształt…koci, tak koci.
Kot siedział sobie dostojnie, rozkoszując się panującym tu spokojem. Nie miałam zamiaru utrudniać mu tej czynności, ale mojej obecności nie zdołałam długo ukryć. Spostrzegł mnie. Zatrzymał na mnie swe pełne tajemnic zielone spojrzenie. Milczenie ciążyło jak ołów. Przez chwilę mierzyliśmy nasze siły. Sygnał końca rywalizacji dał on, miauknąwszy pojednawczo. Przez chwilę zdawało mi się, że…, nie to niemożliwe, ale jednocześnie przypomniałam sobie fragment pewnej historii: *nie wiedziałam, że koty w ogóle mogą się uśmiechać.
– Wszystkie mogą – powiedziała Księżna – a prawie wszystkie to robią. Kot z Cheshire.
Jakby na potwierdzenie tych słów Kot z Miasta miauknął raz jeszcze. Potem przeciągnął się, wyprostował swój ogon i jednym susem pokonał odległość między oknem a mną. Ja wciąż tkwiłam bez ruchu na murku.
Głęboka aksamitna czerń zajęła miejsce obok mnie. Przyjęła postawę wyczekującą, uniosła uszy i naprężyła wąsy. Całe to zdarzenie było dość dziwne. Przez długi czas nie spotkałam ani jednego kota, przyzwyczaiłam się do ich nieobecności, aż tu nagle poznaję najdostojniejszego kota, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy obok siebie w to słoneczne popołudnie. Kot z Miasta i ja. Nie spuszczaliśmy z siebie wzroku, na wypadek gdyby Berkley miał jednak racje…Gdzie byłeś przez ten cały czas Kocie?
Wyspa powoli zaczynała żyć życiem późnego popołudnia. Wyspane kamienice z hałasem otwierały swe oczy. Upał przestał dokuczać, mieszkańcy zaczynali kolejną fazę dnia. Kot i ja prowadziliśmy niemą rozmowę spojrzeń. Kim jesteś?
Po jakimś czasie podniósł się, zamruczał i dostojnie zszedł z murku. I ja wstałam. Chyba nadszedł czas pożegnania. Kot obrócił się w moją stronę, dając mi do zrozumienia, że nie wolno mi podążać jego śladem: – *Czy mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, w którą stronę mam pójść stąd?
– Zależy to w dużym stopniu od tego, w którą stronę zechcesz pójść – powiedział Kot.
– Nie zależy mi na tym, w którą… – powiedziała Alicja.
– Więc nie ma znaczenia, w którą stronę pójdziesz – powiedział Kot.
– … jeżeli tylko dojdę gdziekolwiek – dodała Alicja, chcąc wyjaśnić sprawę.
– Och, z pewnością dokonasz tego – powiedział Kot – jeżeli będziesz szła dostatecznie długo.
Po czym uśmiechnął się i odszedł dumnie w swoją stronę. Patrzyłam, aż zniknął mi z oczu, przecinając Augustinerplatz, obierając jemu tylko znany kierunek…
Słońce schowało się już za horyzontem, zmrok wkradał się na Wyspę. Kot z Miasta odszedł, pora i na mnie….

Dziwne to było spotkanie. Nigdy potem się już nie powtórzyło. Przychodziłam wielokrotnie na Wyspę, za każdym razem z nadzieją, że znowu zobaczę uśmiech Kota z Miasta. Ten jednak nie wrócił…
Czasem wystarczy tylko drobnostka, mały element, który sprawia, że dane miejsce zostaje nam w pamięci na dłużej, na zawsze. Z czasem jego kontury być może się rozpływają i w swej niewyraźności przybierają kształt całkiem inny od pierwotnego. To jednak nie powinno być przeszkodą w powrotach. Nawet wtedy, kiedy wracając, cały nasz czas i energię poświęcamy na poszukiwanie tego, co zostało w naszej pamięci. Tylko w naszej pamięci.
Są miejsca, do których się wraca. Do których wracam ja.

*Fragementy zaznaczone kursywą to cytaty z powieści „Alicja w krainie czarów” L. Carolla.

*****

Komentarze:

lidka1810
06.06.2011 09:15
dlatego lubie powracać w miejsca juz zaprzyjażnione, cieszę się uśmiechem ludzi, którzy mnie rozpoznają, odkrywam drobne zmiany albo czasami totalne przepoczwarzenia :) pozdrawiam :)))
spacer_biedronki
07.06.2011 10:47
a mnie się to czytało jak fragment Twojej powieści. bardzo fajnej chyba – gdybyś zamierzała pisać. Te karnacje kamienic. A wiesz w 2t 1Q84 bohater opowiada o opowiadaniu „miasto kotów”, ale to nic dziwnego u tego autora prawda? Słonecznie pozdrawiam.
obiezy_swiatka
07.06.2011 21:30
Lidko, ja też wracam i lubię te powroty, choć wiem, że tamtego czasu nie zastanę… Uściski! O.
obiezy_swiatka
07.06.2011 21:31
Spa, dziękuję :) Nie, to nie powieść ;) Ot, króciutkie opowiadanko. Miasto kotów ;) – podoba mi się! Dobrego wieczoru! O.

0 comments on “Wracając do miejsc

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *