Napisane: 16.04.2008
Prawie każde większe miasto, bez względu na to, na jakim kontynencie się znajduje, ma takie dzielnice, gdzie się lepiej nie pokazywać. Miasta rządzą się swoimi prawami i żyją swoim własnym życiem zakłócanym od czasu do czasu przez przeważnie niefrasobliwych turystów lub przypadkowych podróżnych. O ile ci pierwsi pojawiają się tam kierowani żądzą przygód (często niebezpiecznych), o tyle ci drudzy trafiają tam całkowicie przez przypadek.
Przed laty mieszkałam sobie w mieście Chicago. Prawie codziennie bywałam w centrum, publiczne środki lokomocji i ich trasy znałam na wylot. A ponieważ kierowcy amerykańskich autobusów byli jednym z tylko trzech elementów, które tam darzyłam sympatią, więc namiętnie jeździłam tym środkiem, unikając CTA.
Pewnego razu przyjechał do mnie na kilka tygodni ukochany kuzyn, a że wychowywaliśmy się razem byliśmy właściwie jak brat i siostra. Jak starszy brat i młodsza siostra J . Wybraliśmy się więc pewnego słonecznego i gorącego już ranka do centrum. Chciałam mu trochę pokazać miasta. Ale jak to starsi bracia mają w zwyczaju, ten również przejął komendę. Rzucił okiem na mój plan miasta i stwierdził, że przecież możemy pojechać krótszą drogą. Nieco się zdziwiłam, bo krótszej drogi jako żywo nie mogłam sobie wyobrazić i zaprotestowałam. Na nic jednak moje protesty, a że ja z natury łagodna jestem, więc machnęłam ręką, no skoro on ma pomysł na krótszą drogę….
Wsiedliśmy do autobusu, zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy w „nieznane”… Z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej narastało we mnie uczucie, że coś jest nie tak. Po pierwsze kierunek! Zamiast jechać do centrum, oddalaliśmy się od niego, mapa przecież nie kłamie. Szturchnęłam mojego towarzysza podróży, który zajęty był kontemplowaniem pasażerów i oboje równocześnie przyznaliśmy, że jednak to była pomyłka. Ja wyciągnęłam wnioski z porównania planu miasta i tego, co za oknem; mój kuzyn zaś z obserwacji pasażerów. Taaa. Rozejrzałam się nieznacznie po autobusie. Kontrast między nami a pasażerami był nie do przeoczenia. Uśmiechnęłam się nieśmiało do nich. Mój kuzyn nie miał bardzo tęgiej miny. Mała narada i postanowiliśmy wysiąść, zanim na dobre wjedziemy w dzielnicę, gdzie nas nie powinno być. Wysiedliśmy. Ani żywej duszy. Za to widoki nienastrajające pozytywnie. Klęłam w duchu, ale nic nie dało się innego zrobić, jak ruszyć po prostu kierując się w stronę centrum, byle dalej od tego rewiru. Szliśmy bardzo szybko, oczy dookoła głowy i w ciszy. Od czasu do czasu dodając sobie odwago spojrzeniem. Z opuszczonych budynków dochodziły jakieś dziwne odgłosy, czasem przejechało auto w nienajlepszym stanie i z ciemnymi szybami, w dali znajdowała się fabryka. Doszliśmy do niej w chwili, kiedy właśnie była przerwa i pracownicy rozsiedli się na chodnikach przed budynkiem, jedli swoje kanapki, muzykowali, palili papierosy. A w środku tego wszystkiego my, dla kontrastu. I teraz co zrobić? Jak się zachować, aby jakoś nie prowokować swoim zachowaniem? Już i tak dużą prowokacją był sam fakt pojawienia się w tej okolicy. No nic. Po czterdziestominutowym szybkim marszu zaczął się zmieniać krajobraz, budynki miały już szyby, kosze były w porządku, a po ulicach chodzili przechodnie… Odetchnęliśmy z ulgą. Po tym wszystkim mój kuzyn przyznał, że się pomylił patrząc na mapę. Taa. Dobrze, że się obyło bez nieszczęścia.
W międzyczasie jeszcze parę razy trafiłam przypadkiem do zakazanych dzielnic.
Jedna z ostatnich takich wizyt miała miejsce w Port of Spain w Trynidadzie. Tym razem z Panem W. Musieliśmy się dostać z portu do dzielnicy ambasad, a dokładnie do ambasady Suriname. Mieliśmy adres i opis, jak tam dojść. Wyszliśmy więc z portu, a że Port of Spain jest bardzo niebezpiecznym miastem, mieliśmy przy sobie tylko paszporty, dobrze ukryte i małą reklamówkę. Żadnych plecaków, toreb, sprzętu fotograficznego itp. Kontrastowaliśmy się i tak od tubylców, po cóż więc jeszcze kusić los. Dla pewności spytaliśmy jednego z tutejszych, czy dobrze idziemy, na co ten przytaknął głową. Ale chyba niezupełnie… Nagle znaleźliśmy się w środku ogromnego rejwachu, tłum ludzi gęstniał, było głośno, chaotycznie… Na ulicach, na samochodach, przyczepach porozkładane były towary, warzywa, owoce, które widziałam po raz pierwszy w życiu i nie potrafiłam ich nazwać, wszystko takie kolorowe. Czarnoskórzy kupcy i kupujący o fantazyjnych fryzurach przekrzykujący się wzajemnie, pełno biegających dzieci, skąpo ubranych. Dalej sklepy, okratowane z małym okienkiem na podanie towaru, aby w ten sposób zapobiec kradzieży. Do tego niesamowity upał i wilgoć. A w środku tego tumultu my – szukający dzielnicy ambasad ;) Wyłowiliśmy z tłumu jakiegoś człowieka, którego spytaliśmy o drogę. Był na tyle miły, że wyprowadził nas z tej dzielnicy, potem trafiliśmy już sami. Dzielnica całkiem odmienna od tej, którą odwiedziliśmy wcześniej. Do portu wracaliśmy już inną drogą, krótszą i bezpieczniejszą. Ale ta biedna dzielnica targowa wyryła się nam mocno w pamięci.
W Ameryce Południowej, w Brazylii widzieliśmy również dzielnice biedoty, tzw. favela. Domki zbudowane z czego tylko się da. Brak pracy, brak środków do życia, brak perspektywy dla młodych…
Różnice między tymi, co mają a tymi, co nie mają są coraz większe. Rozpiętość między bogactwem a biedotą jest przepaścią, którą tym, co nie mają, trudno jest pokonać. A ci, co mają i pokonać mogliby ją bez trudu, nie czynią tego….
*****
Komentarze:
kurtnovotny
16.04.2008 17:21
Co do pierwszego akapitu, przypominają mi się słowa nieśmiertelnego Kazika: „Zabłądziłem po północy na raucie w Chicago Miałem serce w przełyku, lecz nic mi się nie stało” Dzielnice grozy istnieją. W swoim mieście wiem gdzie mogę się poruszać. W innych miastach staram się o tym dowiadywać od kogoś. Niemniej takie czasy są, że nawet w tych bezpiecznych miejscach może nas coś spotkać nieprzyjemnego…
kasiar74
16.04.2008 17:56
Moja kuzynka miała podobną historię, wjechała metrem w taką dzielnicę, pomógł jej konduktor, kazał jej przebiec szybko na stacji do metra jadącego w odwrotnym kierunku.
obiezy_swiatka
16.04.2008 19:42
Coś w tym rodzaju Kurt, Kazik fajny jest ;). Oczywiście, że w sumie wszędzie może się nam coś złego przytrafić. Ale zawsze lepiej wiedzieć, gdzie się nie trzeba pokazywać. Dobrego wieczoru! O.
obiezy_swiatka
16.04.2008 19:44
Kasiu, dobrze, że Kuzynce pomógł konduktor. Czasem się takie sytuacje zdarzają, że się albo za daleko pojedzie, albo nie w tym kierunku, co trzeba. Pozdrawiam ciepło, O.
dr555
16.04.2008 22:42
Wiem, że ani w Londynie, ani w Nowym Jorku nie należy zagłębiać się w dzielnice murzyńskie. Lubię, kiedy wspominasz swoje podróże. Najlepiej czasem po prostu wziać taksówkę. Pozdrawiam, dobranoc.
ja-zolza
17.04.2008 00:42
Jejku, ale mieliście szczęście. A co do różnic, a raczej przepaści między bogatymi a biednymi… Kiedy przyjechałam do Warszawy, naprawdę to zauważyłam. Na początku chciało mi się płakać, nie mogłam się otrząsnąć. Ale ja nic nie zdziałam, jestem z tej „średniej” klasy i nie mam władzy :( Dziś każdy obiecuje piękne cuda, a kiedy dorwie się do stołka, walczy tylko o swój tyłek. I niekiedy ma się wrażenie, ze ogląda się wieprza w limuzynie [z całym szacunkim dla wieprzków]
obiezy_swiatka
17.04.2008 08:19
Danusiu, taksówką tak, jak się ma taką możliwość. Dobrego dzionka :) O.
obiezy_swiatka
17.04.2008 08:23
Zołziku, na szczęście nic złego się nie stało. Kontrasty między biednymi a bogatymi będą się pewnie jeszcze bardziej pogłębiać. Serce się kraje. Pozdrawiam czwartkowo, O.
kurtnovotny
17.04.2008 17:09
Warszawa to faktycznie tygiel, w którym łatwo wyłapać kontrasty między klasami społecznymi (jak ja nie lubię tego określenia, wrrr). Do naszego miasta zjeżdżają się ludzie z całej Polski licząc, że tu im się powiedzie. Nie wszystkim jednak ta sztuka wychodzi. Gdybym się tu nie urodził, to możliwe że i tak bym tu zamieszkał.
obiezy_swiatka
17.04.2008 17:23
Kurt, ja Warszawę odwiedzałam i odwiedzam dwa razy do roku, różnic nie widziałam, ale oboje Ja-Zołza i Ty to zauważyliście i potwierdzacie. Mnie jednak coś innego uderzyło w stolicy, to, że na Święta ona pustoszeje (parę razy zdarzyło mi się właśnie być w tym czasie). Odwrotnie jest w Krakowie. Ale to takie subiektywne odczucie. Moi znajomi powyjeżdzali po studiach do W-wy tłumacząc to tym, że tam są anonimowi, a w Krakowie czy we Wrocławiu wystarczy przejść przez Rynek, aby spotkać kogoś znajomego ;) Pozdrawiam, O.
kurtnovotny
17.04.2008 18:58
Warszawa pustoszeje na święta, bo ludzie wyjeżdżają do swoich domów lub do rodziny. A co do niezauważonych różnic – przejdź się po Centrum czy Sadybie, a potem wybierz się na obydwie Pragi, szczególnie Północ, to wtedy zmienisz zdanie;)
obiezy_swiatka
17.04.2008 19:31
Kurt: ale ja Ci/Wam wierzę! Naprawdę. Ja po prostu nie znam W-wy, nie znam na tyle, aby te różnice widzieć. Bo ja to w sumie tylko Centrum i Bemowo odwiedzam ;).
0 comments on “Inne oblicza miast”